Ten chłopak… On wygląda identycznie jak Paul… Mój stary przyjaciel.
Jedyna osoba, którą byłam w stanie polubić. Wpatrywałam się w chłopaka
jakbym miała świra, ale nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Przeniosłam się do swoich wspomnień. Byłam z moim kolegą przez większość
czasu. To dzięki niemu moje rany na plecach zadane przez własnego ojca
nie zabiły mnie. Dbał wtedy o mnie żebym jak najszybciej wróciła do
siebie. Nie pozwalał nawet zbliżać się mojemu ojcu w skutek sam nieraz
ucierpiał. Szkoliliśmy się w jednej szkole, klasie. Ja pomagałam mu w
walce, a on mi w lekcjach. Byliśmy nierozłączni. Był dla mnie jak brat.
Wszystko układało się idealnie… aż do epidemii. Wybuchła właśnie w moim
mieście. Coś strasznego. Każdy człowiek przemieniał się w zombie. Nasze
osiedla ogrodzono najwyższym możliwym murem tak aby zaraza nie wydostała
się na zewnątrz. Z początku próbowali ratować ocalałych, ale w skutek
tego ginęło coraz więcej ludzi z zewnątrz. Po wielu porażkach dali sobie
spokój ostawiając nasze małe grupki przeciwko hordzie potworów z
najgorszych koszmarów. Mojej drużynie udało się zająć jeden z wyższych
budynków. Kilka dziewczyn i chłopaków z naszej szkoły, Paul i mój
ojciec. Teraz już nie mogła uciekać przed rodziną. Szło nam nawet
nieźle. Wytłukliśmy większość zombie z najbliższej strefy. Jednak
pewniej nocy stało się coś dziwnego. Nie mogłam spać i jak zwykle
chodziłam z piętra na piętro. Przyglądałam się z okien powiększającej
się liczbie zarażonej. Zostaliśmy tylko my. Nasza marna piątka jako
jedyna nadal była zdrowa. Stałam tak przy oknie marznąć na zimnym
wietrze, gdy poczułam jak ktoś mnie lekko dźga w bok. Oczywiście nie był
to nikt inny jak Paul. Pociągnął mnie i po chwili znaleźliśmy się na
dachu pobliskiego budynku. Reszta spała smacznie w środku, a my
siedzieliśmy obok oglądając niebo. Nawet nie przeszkadzały nam hałasy na
dole, a dokładniej charkoczące zmory. Nagle coś zaczęło się dziać.
Usłyszeliśmy głośny huk i masę iskier. Przyglądaliśmy się potworom, gdy
zauważyliśmy jakąś dziwną istotę wśród nich. Mutacje? Nie dobrze… Zanim
się spostrzegliśmy sąsiedni budynek, w którym spała nasza drużyna zaczął
się trząść, aż w końcu przewalił się na ziemię. Chyba nawet nie zdążyli
się obudzić przed śmiercią. Byłam przerażona. Teraz została tylko nasza
dwójka. Dzielnie walczyliśmy podtrzymując się w nadziei, że kiedyś nas
stąd zabiorą. Dostaliśmy się do największego magazynu z bronią rabując
go doszczętnie. Teraz bez problemu dobiliśmy wszystkich zarażonych. Było
ich coraz mniej i mnie, aż w końcu pozostało tylko kilku. Wszystko szło
jak po maśle, gdy jednej nocy usłyszałam jakiś szmer w naszym mniejszym
domku. Niepewnie obudziłam śpiącego obok mnie chłopaka i oboje
zeszliśmy na dół. Poza otwartymi drzwiami chyba nic się nie zmieniło.
Już mieliśmy wracać na górę, gdy jakaś patelnia spadła w kuchni. Nagle
jedna ścina się zawaliła, a przez nią wyleciała mutacja. Najgroźniejsza
ze wszystkich. Zabiliśmy już kiedyś parę, ale ta była jakaś inna.
Niezwykle sprytna i inteligenta. Widziała gdzie chcemy uderzyć. Udało
nam się ujść z życiem powalając ją kilkoma niekontrolowanymi ruchami.
Byliśmy trochę poszarpani, ale to raczej od uderzania w ściany i gruzy.
Przenieśliśmy się do innego domku i tam zasnęliśmy już spokojni. Rano,
gdy się obudziłam Paula nie było obok mnie. Zeszłam na dół szukając go.
Już myślałam, że jak największy świr, ale też jak to on wyszedł sam na
dwór. Na szczęście stał w salonie wpatrując się w okno. By ciut blady,
ale myślałam, że to przez nocną przygodę ze zmorą. Zaszłam go od tyłu,
gdy ten nagle odwrócił się i zamachnął. To nie był on… Przemienił się.
Teraz chciał mnie zabić i to czym prędzej się mnie pozbyć. Nie miałam
innego wyjścia. Musiałam go zabić. Rozpaczałam potem nad jego ciałem
długie godziny zalewając je łzami. Kiedy już się ogarnęłam wstałam
wściekła jak nigdy. Zemsta zawładnęła moim ciałem. Własnoręcznie zabiłam
ostatnie sztuki mutacji. Wszystkie z najwyższego poziomu. Gdy je
wybiłam mówiłam w myślach „To za Paula...” Kiedy już nie było przed czym
uciekłam schowałam się na dachu jednego z wieżowców. Tego samego gdzie
wcześniej straciliśmy całą drużynę. Leżałam tam kilka dobrych dni co
jakiś czas tylko schodząc by coś zjeść. Wtem nad miasto nadleciał
helikopter. Wylądował na najszerszej ulicy, gdy zauważyli, że zombie już
nie ma. Spokojnie zeszłam do nich na dół i wyszłam naprzeciw. W życiu
nie widziałam tak zdziwionych min. Cała zakrwawiona, w ranach i wielkim
nożem w ręce ruszyłam do nich. Mieli kamery i w ogóle masa ludzi tam
przyleciała. Gdy tylko mnie spostrzegli chwycili za braki pociągając w
stronę maszyn badając przy tym czy na pewno nie jestem jedną z
zarażonych. Kiedy już się upewnili wsiadłam do helikopteru zalana masą
pytań. Odpowiadałam na wszystkie w najmniejszych szczegółach, ale nawet
nie wspomniałam o Paulu. To za bardzo bolało. Nagle wróciłam na ziemię
słysząc chrząknięcie chłopaka. Spuściłam zakłopotana głowę i lekko się
zaczerwieniłam. To był też Sigma z tego co pamiętam. Nieśmiało
przysiadłam się do niego, po czym podniosłam głowę w jego stronę. Był
widocznie bardzo zestresowany. W sumie to był to nawet przyjemny widok.
Spuścił wzrok wlepiając go w ziemię. Gdy tylko ktoś przechodził
niedaleko nas widziałam, że jeszcze bardziej się denerwuje. Cicho
wstałam z ławki i przystanęłam naprzeciw niego. Po jakiejś chwili
podniósł niepewnie głowę i spojrzał na mnie. Pochyliłam się lekko w jego
stronę ostrożnie wyciągając dłoń.
- Może się gdzieś przejdziemy? - zapytałam cicho nieśmiało spuszczając wzrok
Po dłuższym zastanowieniu przytaknął spoglądając na mnie ze zdziwieniem w
oczach. Odsunął moją rękę i sam wstał. Zauważyłam, że pierwsze co
zrobił to skierował się w jak najbardziej odludne miejsce parku.
Grzecznie szłam obok niego czasem spoglądając na jego twarz kątem oka.
Nie wyrażała za dużo emocji poza zamyśleniem. Spacerowaliśmy dosyć wolno
pomiędzy drzewami. Tutaj naprawdę mało kto przechodził. Tylko od czasu
do czasu dało się słyszeć jakąś rozmowę lub ludzkie kroki. Usiadłam na
trawie w cieniu drzew podnosząc do niego głowę. Byłam ciekawa czy się do
mnie przysiądzie. Zrobiłam mu specjalnie miejsce obok mnie, a sama
oparłam się o pień drzewa cicho wzdychając.
(Natsume? Wiem tandeta)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz