Opierałam się o okno jednego z barów w mieście o świetnie dobranej, choć skromnej, nazwie,
W każdym razie nikt, jak do tej pory - i wciąż - nie pobił rekordu Lorcana Rasley'a. Był to facet o naprawdę odpornej głowie. Niestety nic ciekawego w środku się nie działo, tak więc pozostawało mi obserwować przypadkowych przechodniów mijających mnie na chodniku. Kiedy w kocu tu przyjdzie spytałam sama siebie w myślach, wypatrując w tłumie wysokiego bruneta o bladobłękitnych oczach, który niezwykle często brany jest za mojego brata - mylnie, oczywiście, choć niewiele mu brakuje, bym sama go za swojego krewnego uznała. Horo jest moim najlepszym, i właściwie jedynym, przyjacielem... a teraz się spóźnia. Pewnie coś go zatrzymało, ale mój umysł juz zaczyna układać niestworzone historie. Uparcie sie im opieram, ale jak długo jeszcze uda mi się je tłumić, skoro nie ma go tu już od pół godziny? Nigdy wcześniej nie spóźniał się aż tak. Nagle poczułam na prawym ramieniu ucisk i ciepło dłoni. Oczywiście podskoczyłam i gwałtownie się odwróciłam w stronę...
- Horo, jesteś w końcu! - Moja twarz od razu się rozpromieniła. Ofiarowałam przyjacielowi powitslny uścisk.
- Cześć, Ruby. Mi też miło cię widzieć. - Powiedział wciąż będąc w moich ramionach. - Dusisz mnie. - Oznajmił po chwili. Puściłam go, choć na jego twarzy, mimo odznaczających się oznak chwilowego braku tlenu, wciąż znajdował się szeroki i szczery uśmiech. - Masz? - Spytał od razu, gdy odczuł, że znów może oddychać.
- Tak. - Powiedziałam gwałtownie wypuszczając przy tym powietrze, jakbym za moment miała zacząć się śmiać - choć to wcale nie miało nastąpić. Sięgnęłam do kieszeni kurtki, wyciągając z niej dwa srebrne łańcuszki, na których zawieszone były niewielkie szklane buteleczki szczelnie zamknięte korkami, w których znajdowało się po kilka kropel gęstej szkarłatnej cieczy, krwi. jeden z nich przekazałam Horo, drugi zawiesiłam sobie na szyi.
- Dzięki. Czyja to krew?
- Moja. - Oznajmiłam. - Nie martw się, na nic nie choruję. - Zaśmiałam się, chowając wisiorek pod szalikiem. - Gdzie idziemy? - spytałam.
- Do Ciotki Launge. Matka prosiła mnie abym coś od niej odebrał... a potem pójdziemy tam, gdzie zechcesz. - Tak więc zaczęliśmy iść do sklepu zielarskiego Henrietty Launge. Jest to stara, lecz mimo swego wieku, bardzo miła kobieta. To w jej sklepie poznałam Horo, i właśnie dzięki niej się zaprzyjaźniliśmy...
Gdy dotarliśmy na miejsce, otrzymaliśmy od niej torebkę ziół dla matki Horo oraz olejek - wyciąg z jakiegoś kwiatu, którego nazwy za nic w świecie nie potrafie wypowiedzieć. Zaniesienie tego do jego domu zajęło nam dosłownie chwilę.
- Dzień dobry, Pani Harvysto. - Przywitałam matkę Hor'ego.
- Witaj, słonko. Co tam u ciebie? - Spytała widocznie szczęśliwa widząc mnie. Można nawet powiedzieć, że sama jest dla mnie trochę jak druga matka... własnej rodziny nie mam, pewnie nie żyje, zmarła prawdopodobnie gdy byłam jeszcze mała bo nie pamiętam jej, ani nikogo ze swojej rodziny. Ona mi ją czasem zastępuje.
- Świetnie, a pani?
- Podobnie. - Powiedziała. - Dziękuję, Horo... a teraz zmykajcie. - Zaśmiała się pod nosem i zamknęła drzwi. Widocznie nie miała dla nas więcej zadań, tak więc reszta dni jest nasza.
- A więc... - zaczęłam.
- Co powiesz na Grati Hoek? - Przerwał mi, lecz nie mam mu tego za złe. Wyskoczył z na prawdę świetnym pomysłem. Grati Hoek nazywamy dachem pobliskiego budynku. Najwyższego w mieście. To jest taki "zakątek Hor'ego i Cat", gdzie nikt prócz nas nigdy nie zagląda. Niektórzy mają domki na drzewie, których w mieście brak - my mamy Grati Hoek. Tak więc nie trzeba było mnie nawet namawiać, po prostu pobiegliśmy do wspomnianego budynku, należącego do sieci hotelów "Mortelly".
- Siemasz, Matt. - Zawołałam do recepcjonisty gdy tylko wkroczyliśmy do hallu. O tej porze główna sama na parterze hotelu była zupełnie pusta, tak więc jedyną żywą istotą na co dzień był właśnie on. Kiedyś miałam okazję sobie z nim pogawędzić... nawet więcej niż raz. jest co prawda starszy ode mnie o piętnaście lat, ale mimo to jesteśmy na ty. Wraz z Horo wbiegliśmy do windy i wjechaliśmy nią na najwyższe piętro. W jej wnętrzu panowało przyjemne ciepło, czyli temperatura miło odmienna od tej na zewnątrz, i grała tradycyjną dla tego typu "pomieszczeń" muzyka. Gdy tylko otworzyły się drzwi windy, runęliśmy w stronę schodów pożarowych, a stamtąd już prosta droga na dach...
Odłączyłam się od przyjaciela i pobiegłam w kierunku krawędzi. Stanęłam na samej granicy dachu i pustej przestrzeni, tak blisko niej, że prawie spadłam, lecz nie bałam się tego. Nawet Horo wie, że nic mi się nie stanie. Znam granice tego dachu, na innym być może bym się bała, ale nie tu. Tu czuję się swobodnie, jakby przede mną nie było pustki, a zwykły trawnik, jakbym stała przed kałużą po deszczu i zastanawiała się, czy warto wskoczyć do niej i zabrudzić sobie spodnie, czy też lepiej zostać przed nią i nie musieć prać ubrać po powrocie do domu. Wybrałam opcję bez błota na ubraniach. Cofnęłam się o krok i obróciłam na pięcie. Jeszcze szczęśliwsza niż chwilę temu.
- Zrobić herbaty? - Zaproponował Horo stojący przy niewielkim namiocie, który rozłożyliśmy sobie zeszłej jesieni.
- Pewnie. - Powiedziałam, ponownie odwracając się ku krawędzi. Rozejrzałam się dookoła. Widok z ziemi nigdy nie będzie w stanie oddać piękna naszego miasta w tak cudowny sposób, w jaki robi to widok z najwyższego w nim budynku. Z oddali widać zmniejszające się stopniowo wieżowce, z czasem przechodzące w zwykłe domy, aż w końcu przeobrażające się w niewielkie budowle, jakby zwykłe figury, a nawet mrówki w porównaniu z drapaczami chmur z centrum. Dziś jest cudowna pogoda, czyste niebo i słońce grzejące kark, którego światło jest dodatkowo wzmacniane przez biel sypiącego wszędzie śniegu, dlatego blisko horyzontu można dotrzeć wzrokiem nawet do oddalonych pól, o... jak ja bardzo bym chciała spędzić dzień na takiej farmie! Choć jeden! Może kiedyś się tam wybiorę...
Podczas gdy ja podziwiałam widoki, Horo zdążył zalać herbatę dla nas obojga, a także przygotować różnokolorowe kanapki. "Bo czymże jest herbata bez jedzenia?"
- Gotowe, chmurko. - Zaśmiał się, wyrywając mnie ze świata rozmyśleń. Zawsze nazywa mnie tak, gdy odpływam tam, gdzie myśli innych nie docierają - do swery marzeń. Raz stwierdził nawet, że jedynym sposobem na wyrwanie mnie z tego transu jest właśnie nazwanie mnie chmurką, bo na nic innego nie reaguję... mogłabym sprzeczać się z nim o to, ale właściwie po co? W żaden sposób to przezwisko mi nie ubliża, jest nawet dość miłe.
- Dzięki. - Powiedziałam z życzliwym uśmiechem przyjmując od niego gorący napój i chwytając z talerza sznytkę chleba wyłożoną serem.
***
Nadeszła wiosna. Za miesiąc minie rocznica mojego wyniesienia się z domu dziecka i przeniesienia się na swoje. Otworzyłam powoli oczy, by ujrzeć nad sobą biały sufit mojego mieszkania - nie apartamentu, a zwykłego kilkupokojowego mieszkania wyposażonego w podstawowe przedmioty codziennego użytku takie jak szafa i inne meble czy telewizor - choć nie taki zły, bo 50-o calowy, czyli nie zaraz taki mały, choć i nie gigantyczny. W każdym razie, wiedzie mi się dobrze. Nie mam problemów finansowych, żyję na luzie, głównie dla tego, że nigdy nie miałam tendencji do głupich decyzji. Z początku oczywiście nie było mi łatwo zaklimatyzować się w nowym życiu - z dnia na dzień stałam się wolna, nie byłam juz pod opieką wychowawców z domu dziecka, ale tez musiałam poradzić sobie sama, Na start nie dostałam właściwie nic, poza paroma groszami, które nijak się mają do potrzeb współczesnego przetrwania w mieście. Z pomocą przyszła mi rodzina Horo... pomogli mi się odnaleźć w życiu. A teraz jestem członkinią społeczeństwa, jak każdy inny człowiek w tym wielkim, a jednocześnie tak pięknym z góry, mieście.
Westchnęłam głęboko i poderwałam plecy ku górze, by po chwili siedzieć na krawędzi łóżka. Wyjrzałam przez okno. Słońce dopiero zaczynało wysuwać się zza budynków. Przeciągnęłam się najlepiej, jak potrafiłam i po chwili stałam już przed szafą i wybierałam dla siebie strój... nie musiałam długo się rozglądać. Zdecydowałam się na krótką czarną spódniczkę mundurek w tym samym kolorze z czerwoną chustką w zestawie. Do tego ciemne podkolanówki i gotowe. Tradycyjny dla mnie ubiór.
Pozostało już tylko rozczesać się - co w moim przypadku nie sprawia nadmiernych problemów - i wpiąć we włosy ulubioną parę rubinowych spinek.
- Mogę wychodzić. - Zaśmiałam się do siebie, lecz nim spełniłam swoje słowa, przygotowałam dla siebie skromne śniadanie - kilka kanapek i tradycyjna herbata, czyli śniadanie idealne na każdą okazję. Gdy tylko ostatnia sznytka chleba zniknęła w moich ustach, wstałam z krzesła przy barku w kuchni, zasunęłam je i pozmywałam od razu naczynia, by nie musieć robić tego później. Widząc jednak, że na dworze zaczyna się lekko chmurzyć - a wolałabym, by deszcz nie zastał mnie w środku drogi na poranne zakupy - postanowiłam pooglądać nieco telewizji. Coś ciekawego w końcu musi się znaleźć... z rana? Zawsze!. Z uśmiechem na twarzy usiadłam przed ekranem telewizora i w programie zaczęłam szukać programów, które by mnie zainteresowały, gdy usłyszałam dzwonek mojego domofonu, który zaczął wydzierać się w całym moim mieszkaniu, zagłuszając nawet głośniki telewizora. Pobiegłam do słuchawki i nie czekając nawet, aż ktoś się odezwie, wcisnęłam przycisk otwierania drzwi. Pozostało czekać, aż niespodziewany gość zapuka do drzwi... Pewnie Horo przemknęło mi przez myśl. Zaczęłam pełna niecierpliwości stać pod drzwiami wyczekując charakterystycznego odgłosu uderzanie=a w drewniane drzwi mojego mieszkania. W końcu się go doczekałam.
Energicznie otworzyłam drzwi na oścież, jednak w progu nie ujrzałam swojego przyjaciela, a grupkę zupełnie obcych mi ludzi ubranych co najmniej dziwnie, jakby dopiero co wyszli z jakiegoś laboratorium, a za nimi stało dwóch osiłków, jakby oczekiwali, że spróbuję ich zabić... widać było po nich, że są w każdej chwili podjąć działanie.
- Cathrine Morgan? - Spytał jeden z laborantów, jakby nie wiedział, do kogo przyszedł.
- Tak(?) - Stwierdziłam niepewnie.
- Pójdzie pani z nami. - Usłyszałam lecz reakcją na to był tylko nerwowy śmiech, niesłusznie.
*Koniec prologu*
Zarzekałam się, że nikomu nic nie zrobię, że tyle lat żyłam wśród tych zwykłych ludzi i nikogo nie skrzywdziłam, że jestem bezpieczna, niegroźna... nie chcieli słuchać, Na prośby i błagania byli zupełnie głusi, jakbym milczała, była nieżywą lalką niezdolną do wydawania z siebie jakichkolwiek odgłosów, podczas gdy jednocześnie z tym odpowiadali na każde pytanie Nie związane z wypuszczeniem mnie. W końcu przyszedł czas na ostatnią czynność. Jeden z "lekarzy" podszedł do mnie z gigantyczna igłą. Nie to, żebym kiedykolwiek bała się zastrzyków, ale...
a) ta igła była o wiele większą od tych, do których przywykłam
i b) Nie ufam tym laborantom.
- Co to? - Spytałam wyraźnie nerwowym głosem. Mogą mnie zabrać, więzić, nazywać mnie swoim Projektem, ale wstrzykiwac sobie bliżej nieokreślonych rzeczy nie pozwolę. Nie, żebym miała jakąkolwiek opcje uciec stąd, ale... no właśnie, co ale? Lekarz trzymający w ręku niebezpieczną broń spojrzał się na mnie tym swoim współczującym wzrokiem.
- To tylko chip. - Stwierdził łagodnie. - Taki, jakie wstrzykuje się zwierzętom. - Zaśmiał się... jednak ja najwyraźniej nie zrozumiałam "żartu" bo wcale nie miałam ochoty na choćby uśmiechnięcie się. ktoś z tyłu przytrzymał mnie, by ten drugi mógł w spokoju wstrzyknąć mi "chip". Zabolało, i to bardzo... wtedy usłyszałam w głowie słowo, którego nigdy wcześniej nie słyszałam, jakby COŚ kazało mi je wypowiedzieć. Zdarzyło mi się tak wcześniej tylko raz w życiu, gdy miałam dziewięć lat - bardzo dobrze pamiętam to zdarzenie - Przytrzasnęłam się wtedy drzwiami i usłyszałam w głowie jakieś dziwaczne głosy, a dy powtórzyłam je, palec przestał mnie bolec i wrócił do stanu, w jakim był wcześniej. Tyle tylko, że przy okazji rana, której godzinę wcześniej nabawiła sie moja wychowawczyni, powiększyła się, choć nieznacznie.
Tym razem słowa brzmiały inaczej. Stwierdziłam jednak, że warto byłoby spróbować...
- Narno. - Powiedziałam przez ból, a po chwili przede mną pojawił się cień jakiejś postaci, a mężczyzna trzymający strzykawkę przepełnił się strachem. Widać było w nim czyste przerażenie, jakby zobaczył prawdziwego potwora... zaczął wrzeszczeć, a potem po prostu zemdlał. Czyżbym zrobiła się dla niego taka straszna? Pierwszy raz od momentu mojego porwania na mojej twarzy pojawił się zarys uśmiechu, choć na krótką chwilę, bo już minutę później moje usta zostały zakneblowane... zupełnie, jakby to miało cokolwiek dać. Dobrze pamiętam, że wcześniej wystarczyło powiedzieć "zaklęcie" w myślach, ale cóż... po następnych kilku godzinach badań - spowodowanych najwyraźniej moim zamachem na laboranta - zostałam zaprowadzona przez kolejnego osiłka do, jak mi to wytłumaczono, do mojego nowego mieszkania. Miałam się rozgościć. Łatwo im, kurwa, powiedzieć! Ktoś ma do mnie przyjść.
<Ktosiu? Powitaj nową wśród Arcan.>