Wstałam późnym rankiem w laboratorium, w którym niedawno mi wszczepili
Arcanę, a nawet i dwie. Szczerze już w prosektorium było przyjemniej,
chłodniej i spokojniej. Szkoda tylko że było tam pusto, tylko same
zwłoki, nic więcej. Tutaj chociaż miałam z kim porozmawiać, chociaż też
ciężko było. Chociaż tyle, że już dostałam pokój i przydzielili mi numer
Arcany. Chociaż będę mogła żyć już normalnie, a nie, że od urodzenia
(jeśli mogę to tak nazwać) cały czas pod aparaturą, potem do
prosektorium na tydzień, afera, bo przeżyłam śmierć kliniczną, potem
następną, po czym nareszcie wszczepienie Arcany. Gdy dostałam klucz do
pokoju, poszłam tam, po czym weszłam do środka. Nic specjalnego, chociaż
było przyjemnie i przytulnie. Gdy się rozejrzałam po pokojach, w jednym
z nich leżał zestaw do analizy krwi, w tym strzykawki (trzy z nich były
szklane), mnóstwo igieł, a także dużo probówek. Spodobało mi się to,
tylko że nie mam komu badań robić. Chyba że zabitym przeze mnie osobom,
ale raczej nie będę miała kogo zabić. Raczej... Co z tego, może uda mi
się kogoś namówić na to, aby ktoś dał kilka mililitrów. A może i
kilkadziesiąt... Ucieszyłabym się, w końcu lubię krew. Ale mało kto
zgadza się dać mi choćby jedną niewielką probówkę. Wyszłam na zewnątrz
do parku, zabierając ze sobą parasol przeciwsłoneczny, a także jedną ze
strzykawek, nóż, po dwóch igłach każdego rodzaju. Ukryłam je, żeby nikt
nie pomyślał, że jestem nienormalna, ale pewnie i tak ktoś to odkryje i
powie coś takiego. Gdy wszystko zabrałam, wyszłam zamykając drzwi na
klucz i podchodząc do windy. Wsiadłam, po czym, oczekując na dotarcie na
miejsce, wpadłam na pomysł, aby pobrać swoją krew. Wzięłam jedną z
igieł średniej długości, nałożyłam na strzykawkę, po czym w skupieniu
wbiłam ją sobie i pociągnęłam tłok strzykawki dopóki ciemnoczerwony płyn
nie dotarł do kreski oznaczającej 40 mililitrów. Potem zdjęłam igłę
wyciągając ją ze swojej ręki, a następnie otwierając probówkę gdy
przelałam już 10 mililitrów, drzwi windy otworzyły się. Zobaczyłam przed
sobą młodą dziewczynę mającą na głowie coś w rodzaju czapki (a może
kaptura? Nie wiem) z twarzą pandy, a także niewiele starszą dziewczynę i
chłopaka, którzy stali odwróceni do siebie tyłem. Wokół nich walała się
masa rozsypanego jedzenia.
- Witaj Nana-kun! - powiedziała najmłodsza dziewczynka.
Właśnie zorientowałam się, że nalałam za dużo krwi do probówki i kilka
kropel się wylało. Odciągnęłam nadmiar, po czym zamknęłam probówkę i
schowałam wszystko wychodząc z windy.
- Witaj, my się skądś znamy? - zapytałam.
- Jeszcze nie, ale możemy - odpowiedziała.
- To skąd moje imię znasz?
- Wiedziałam po prostu - uśmiechnęła się.
- Dobra, nieważne. - powiedziałam i pomogłam zbierać zakupy. Drzwi windy
zatrzasnęły się za moimi plecami, a maszyna zjechała w dół
- Dzięki - powiedział chłopak gdy zebraliśmy wszystko.
- A jak się nazywasz? - zwróciłam się do dziewczyny.
- Sofia, a to Pax - wskazała na maskotkę, po czym zapytała - A po co ci była strzykawka i probówka? I co przelewałaś?
- Miło poznać - powiedziałam. - Krew przelewałam.
O dziwo, nikt z zebranych się na mnie krzywo nie patrzył. Normalnie każdy by się ode mnie odsunął, przynajmniej tak myślę.
- A po co? - zapytała.
- Nie powinnam ci chyba mówić...
- Przecież to chyba nic groźnego? Prawda, Nana-kun?
- Ale to zbyt nienormalne - uśmiechnęłam się. - Przynajmniej dla większości
- Ale powiedz - zrobiła takie słodkie oczka.
- Skoro nalegasz... Po prostu chciałam zbadać.
Od kiedy powiedziałam te słowa czekałam na dziwne spojrzenia kogokolwiek, ale się nie doczekałam.
- Nana-kun, idziesz z nami? - zapytała.
- Jeżeli chcesz to mogę pójść - uśmiechnęłam się do niej przyjaźnie.
<Ktoś z naszej drużyny?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz