Płynął...
a może latał... nie. Szybował... też nie... lewitował? Tak. To
dobre określenie. Lewitował w pustej przestrzeni. U góry... na
dole... tam nie było ani szczytu ani dna... ani dołu ani góry. Ani
światła ani mroku... żadnego zapachu... ani ciepła ani zimna.
Wszystko było tam na pograniczu... harmonia. Był taki lekki na
ciele... i duchu. Nic go nie trapiło... nie czuł strachu... lęku.
Czy on umarł we śnie? Rozglądał się wkoło, ale niczego nie
wypatrzył, bo w końcu... czego się można spodziewać po pustce?
Pustki. Westchnął poddając się tej otchłani. Przymknął oczy
zapominając o wszystkim. Nie trwało to wystarczająco długo, bo
zaraz jego oczy podrażnił bardzo jasny blask, który jaśniał i
jaśniał z każdą chwilą coraz bardziej. Czuł jakby coś unosiło
go do tego światła. Zaraz potem światło znikło a przynajmniej
nie było już tak jasne jak wcześniej. Poczuł, że już stoi na
stałym gruncie. Poczuł na swojej twarzy łagodny, ciepły wiatr. Do
jego uszu dotarły radosne śmiechy i rozmowy. Otworzył jedno oko a
później drugie w wielkim szoku. Zobaczył swoją szkołę a
raczej... swój dom. Miejsce, w którym się wychowywał. Wydarzenia,
które teraz oglądał działy się kiedy miał trzynaście lat.
Rozglądał się wkoło zastanawiając się czy to na pewno to
miejsce... tak, był to jego internat. Jego wzrok wędrował po całym
podwórku. Na boisku wypatrzył grupę chłopców grających w piłkę
zaś zaraz obok wejścia jakiś " superclub "
rozpieszczonych nastolatek. Ludzi było pełno. Kojarzył prawie
wszystkie twarze... szczególnie miał pamięć do swoich oprawców.
Za nim jednak zdążył zastanowić się nad tym w oczy rzuciła mu
się ubrana na jasno postać siedząca gdzieś w kącie budynku. Nie
był to nikt inny jak Franken Stein bawiący się skalpelem.
Samotność... nie była niczym nowym w życiu Stein'a. Spirit chciał
zostawić wszystkich swoich znajomych dla Franky'ego, ale on mu nie
pozwolił... nie chciał zmieniać swojego przyjaciela, który zawsze
był towarzyski, pewny siebie i przyjacielski. Teraz był sam.
Zupełnie nie rozumiał sensu tego snu. Ehh... jego mózg nie raz
płatał mu takie figle. Wszystko się zmieniło kiedy na plan
wkroczyła niska różowo włosa postać z wiankiem w dłoni.
Króciutkie różowe włoski... zwiewna kremowa sukienka za
kolana... białe podkolanówki i różowe sandałki. Postać, której
twarzy nigdy nie mógł zapomnieć, ale jeszcze nigdy mu się nie
śniła. Dziewczyna stanęła przed smutnym dziwnym odmieńcem
zakładając mu wianek na głowę. Chłopak zaskoczony spojrzał w
twarz dziewczyny o imieniu – Riza... Riza Tendo. Spotkał ją wtedy
po raz pierwszy i ostatni w swoim życiu. Była niema... posługiwała
się językiem migowym. Uśmiechnęła się do niego radośnie
pokazując mu znaki, które dla zwykłego człowieka powinny być
zrozumiałe. Najpierw wskazała na chłopaka, potem pokazała na
dłoni dwoma palcami chodzącego człowieka po czym wskazała na
siebie co miało znaczyć " Ty... chodź... ja. " czyli "
Chodź ze mną. ". Chłopak był zdziwiony tym, że dziewczyna
nie boi się być w jego obecności nawet w publicznym miejscu. Mimo
to wstał chcąc iść razem z dziewczyną. Wstał będąc dalej
zdziwionym, kiedy nagle wszyscy zniknęli... został tylko on i Riza.
Zerwał się silny wiatr, który zaraz zamienił się w huragan.
Zerwał szkołę, drzewa... wszystko... znów lewitował, ale tym
razem wiatr powiewał włosami mężczyzny. Riza mocno trzymała się
młodego Stein'a, ale po chwili z huraganu wydarł się czarny, wręcz
smolisty gryf, który bez żadnego problemu wyrwał dziewczynę
niknąc gdzieś w przestrzeni. Riza nie wydała z siebie ani jednego
dźwięku. W sercu wichury został tylko młody i już nieco starszy
Stein. Po chwili znikł dzielony na małe kawałki jak piksele w
komputerze. Wiatr się zatrzymał i mężczyzna znowu był w pustce
tak jak wcześniej. Jednak teraz opadał na dół... stanął, ale na
wodzie. Kręgi od jego butów niknęły gdzieś w przestrzeni.
Usłyszał krople wody gdzieś za sobą. Szybko odwrócił głowę,
ale nikogo ani niczego nie zobaczył. Kiedy znów spojrzał przed
siebie zszokowało go. Zobaczył Rizę... nie... to nie była ona,
ale była szokująco podobna. Te same różowe włosy, jednak ułożone
nieco inaczej... te same rysy twarzy... ta sama drobna figura... była
tylko jedna różnica – oczy czarne jak noc, w których nie można
była odnaleźć źrenic... tęczówka i źrenica wyglądały jak
jedność, jak jedna całość. Te oczy wpatrywały się w Stein'a
jak w ostatnią deskę ratunku... jakby prosiły o pomoc. Oczy
dziewczyny wypełniły się łzami, ale i ona tym razem zniknęła
jak pikselowy twór. Wszystko zaczęło znikać... Stein również.
Wszystko zniknęło...
Obudziły
mnie jakieś głośne rozmowy i hałasy. Spojrzałem za okno widząc
granat nocy. Skrzywiłem się i zacząłem szukać swojej komórki w
celu sprawdzenia dokładnej godziny. Zaraz ją znalazłem i się
nieźle wkurzyłem. Była dopiero czwarta a położyłem się o
trzeciej. A niech to szlag trafi:
-NOSZ
KU*WA!!!! - wydarłem się na cały głos. Zerwałem się z łóżka
zgarniając z krzesła swój kitel. Ubrałem go na siebie szybko
wybiegając z pokoju. Drzwi uderzyły o ścianę robiąc wielki huk.
-Co
do h*ja?! Dzieci niekochane! Nie macie co robić tylko siedzieć pod
moim mieszkaniem i pierniczyć o sprawie, która w ogóle mnie nie
dotyczy?! - wykrzyczałem bardzo poirytowany. No kto by nie był
zmęczony po dziesięciogodzinnym maratonie Luna Games? Nawet ja
potrzebuję snu ( to ci odkrycie... WOW! ). Powiem tyle... jak jestem
zmęczony to jestem bardzo zły i wszystko mi przeszkadza... to była
jedna z takich sytuacji. Wszystkie oczy zwrócił się na mnie i
miałem niezły ubaw z tego, jak niektórzy potrafią spalić buraka
widząc PÓŁnagiego mężczyznę lub kobietę ( był w bokserkach,
okey? przecież nie będzie spał w kożuchu : / ). Po chwili jednak
przestałem się tym interesować słysząc hałas burzonego
budynku. Spojrzałem przez okno widząc jak budynki upadają jakby
były ułożone w domino. Jeden za drugim... w mieście panowało
wielkie poruszenie. Ludzie uciekali jak stado spłoszonych antylop.
To już nie było śmieszne. Wpadłem z powrotem do swojego
mieszkania i w wielkim pośpiechu się ubrałem zapominając nawet o
swoim kitlu. Sięgnąłem po kosę stojącą gdzieś w kącie,
otworzyłem okno i szybko aktywowałem Praepes
fate. Wyleciałem z balkonu kierując się w stronę podniebnej
bariery. Ja jedyny wiedziałem gdzie znajdowała się dziura. Nie
była widoczna dla większości osób. Opuściłem teren Rimear Center wzbijając się wysoko w rozgwieżdżone niebo. Musiałem zniknąć
za chmurami, by nie być widzianym przez innych ludzi. Domy
nieustannie opadały... ciekawy byłem komu się nudziło, że
postanowił zabrać sporej ilości ludzi dobytek całego życia.
Leciałem razem z kierunkiem domów, ale po chwili przyspieszyłem...
miałem plan. Musiałem wyburzyć następny dom. Wtedy wszystko się
zatrzyma. Przemknąłem zaraz koło ściany najbliższego domu i
musnąłem jego ścianę dłonią. Cały dom pokrył się licznymi
szwami. Pstryknąłem palcami... dom runął a razem z nim zakończyło
się domino. Wszystko się zatrzymało tak jak podejrzewałem. Ludzie
zaczęli się zatrzymywać zauważając koniec katastrofy. Opuściłem
przestworza lądując znowu na stałym gruncie. Oparłem kosę o
ramię i już miałem wracać kiedy usłyszałem bardzo cichy
płacz... sam nie mogłem stwierdzić czy był to płacz czy
piszczenie myszy. Mimo to postanowiłem to sprawdzić... jak mi się
poszczęści to może uda mi się sprawdzić kto jest sprawcą.
Powolnym spacerowym krokiem ruszyłem w stronę, z której dobiegał
płacz. Nie żeby mnie to jakoś obchodziło, ale odgłos dobiegał z
centrum a z tego co widziałem przez okno, to całe domino zaczęło
się właśnie w centrum. Ulice były puste. Inni ludzie byli daleko
w tyle. Również płacz z każdą chwilę zamieniał się w szloch.
Może to był nasz sprawca, który nie mógł znieść nieszczęścia
jakie wyrządził? Przydałby mu się porządny łomot. Po chwili
echem po ulicy rozniósł się zupełnie inny głos... mroczny, śmiał
się psychopatycznie. W moich uszach zadudniło jedno słowo:
-NIEEE!
- wykrzyczał zapłakany głos. Aktywowałem swoje skrzydła szybując
tuż nad ziemią. Nie było czasu na spacery. Już z daleka widziałem
dwie postacie. Widać było, że się szarpały. Przyspieszyłem
odrzucając w tył oprawcę, któremu nie zdążyłem się przyjrzeć.
Mógł być sprawcą a jego zamiarem mogło być zabicie jedynego
świadka jego wykroczenia. Oprawca, którym okazał się mężczyzna
nie był zwykłym człowiekiem... poczułem to pod palcami. Mógł
być Arcaną lub Sigmą, o której nikt nie wiedział. Nie zwróciłem
uwagi na płaczące za mną dziecko... najpierw trzeba było się
rozliczyć z tym dysmózgiem. Wstał z ziemi, uniósł głowę i to
przesądziło o moich podejrzeniach... była to jakaś nadprzyrodzona
istota. Jej oczy nie były oczami ludzkimi a oczami krokodyla. Miał
nieco wysuniętą szczękę i dużo więcej zębów niż przeciętny
człowiek. Jego ręce miały nieco dłuższe paznokcie a z tyłu
wystawał silny, gruby ogon krokodyla. Trzeba było szybko się z nim
rozprawić... zanim wrócą tu ludzie.
-Ładnie
to tak, burzyć niewinnym ludziom domy? - zapytał z ironią na co
gad tylko się roześmiał – Dobra... skoro masz czas i odwagę by
śmieć mi się w twarz... - podbiegłem do niego w mgnieniu oka -
... na pewno starczy ci czasu i odwagi, by zetknąć się ze
śmiercią. A teraz... - przeobraziłem część mojej duszy w prąd
elektryczny - ... GIŃ ZA NIESZCZĘŚCIE TYCH WSZYSTKICH LUDZI!
ELECTRIC
ANIME FLUCTUI! - uderzyłem go jednym ze swoich ataków. Niech się
drań smaży w piekle.
Przez
jego ciało przeszedł prąd pod wysokim napięciem. Już po
trzydziestu sekundach był martwy i wyglądał jak krokodyl z rusztu.
Odsunąłem rękę od cuchnącego ciała, które zaraz bezwładnie
osunęło się o ścianę lądując na na ziemi. Z pogardą
spojrzałem na nędzną podróbę człowieka i splunąłem zaraz obok
jego ciała. Odwróciłem się za siebie szukając wzrokiem drugiego
osobnika. Dalej słyszałem gdzieś ciche popłakiwanie. Dochodziło
ono z pobliskiego kościoła. Biegiem ruszyłem w jego stronę
otwierając drzwi na oścież. Rozejrzałem się po bokach i
zobaczyłem skuloną w kącie postać, która cichutko płakała...
głos był mi znany...
(
C. D. N. )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz