Może zacznijmy od samego początku. Urodziłem się w na wschodniej stronie
Aberdeen. W wieku czterech lat straciłem rodziców w wypadku
samochodowym - oboje. Cassandrę i Paula Revelenów. A przynajmniej tak mi
powiedziała Sami. Moja sąsiadka, która mnie przygarnęła i wychowała.
Nie była taka zła, nauczyła mnie i pokazała wiele rzeczy. Często
podróżowaliśmy do różnych krajów, gdzie uczyłem się języków lub na
wycieczki w góry. Byłem dziwnym dzieciakiem, spędzającym czas na
oglądaniu nieba nocą i zabawiania młodszych . Sytuacja wymusiła na mnie
szybsze rozwinięcie w odpowiedzialności za siebie i innych. W wieku
dziewięciu lat "otrzymałem" arcanę, a na moim barku pojawił się
atramentowy znak. Wyglądał jak wypalony na skórze. Balem się go, a
jeszcze bardziej przestraszyłem się mocy jakią otrzymałem. Nie mogłem
zapanować nawet nad samym sobą. Nie powiedziałem o tym nikomu . Ani
Sami, ani tym bardziej przyjaciołom. Zamiast tego otworzyłem się na nowe
zdolności. Szedłem w ulubione miejsca w lesie lub ćwiczyłem swoje
możliwości w pokoju. Zamrażałem przedmioty, tworzyłem coś swojego. Pani
Hiro szanowała to, że nie chcę aby wchodziła do mnie i nie czepiała się.
Utrzymywałem ją w przekonaniu, że wszystko jest w porządku. Nie
zaniedbywałem również kolegów. Spotykaliśmy się tak jak zawsze. Co roku
poznawałem coraz więcej zaklęć. Zauważyłem, że mam mam wpływ na pogodę, a
ona na mnie. Byłem smutny - padał deszcz, cieszyłem się - świeciło
słońce, ale również nie odczuwałem ani zimna ani ciepła. Każda
temperatura był dla mnie odpowiednia. Czas płynął sobie dalej, a ja
poznawałem swoje moce.
Pewnego razu w lesie zaatakowały mnie wilki. Uciekałem najszybciej jak
potrafiłem , niestety zaczepiłem się o konar i runąłem jak długi na
ziemię. Basior dogoniły mnie, chciały zakończyć to marne życie i wtedy
pojawił się ON. Był o wiele większy od zwykłego wilka. Bez wątpienia
niesamowity. Długie, czarne jak smoła futro, smukłe umięśnione ciało i
oczy jak płynne złoto. Taki podobny... Do mnie. Przeskoczył nade mną i
wylądował na miękkiej trawie w pozycji gotowej do ataku. Wilczur
zawarczał pokazując ostre jak brzytwa i dłuższe kły, idealne do
rozszarpywania wszystkiego co napotka na swojej drodze. Wyzwał go by
ośmielił się nas tknąć. Bronił mnie. Wyprostowany był wysokości
niedźwiedzia. Kłapnął dwa razy zębami, nie przerywając ostrzegawczego
warczenia. W oczach sfory było widać strach, jeden po drugim odwrócili
się i uciekli w gęstwinę lasu. Zmutowana bestia odwróciła się i powoli
do mnie podeszła. Nie balem się. Intuicja podpowiadała mi, że jest MÓJ i
że nie może mnie skrzywdzić. Położył się przede mną. Jego pysk był na
wysokości mojej twarzy. Wyciągnąłem rękę i bez wahania pogłaskałem go po
łbie. Wtulił się w dłoń i przymknął duże sklepia. Jedwabista sierść
była ciepła, jakby nagrzana popołudniowym słońcem. Przytuliłem się do
niego.
- Będziesz się nazywać Vespere. - wyszeptałem mu do uszyska. Poczułem
mokry nos na policzku i po chwili została sam w puszczy. W ten sposób
zyskałem Opiekuna.
Sami o mojej tajemnicy ( rozrastającej się nieubłaganie ) dowiedziała
się w moje szesnaste urodziny.Obchodziłem je tak jak zawsze, czyli z
nią, a popołudniu ze znajomymi na imprezie. Gdy chciałem pójść się
przebrać, nagle zaczęły mnie piec plecy. W pewnym momencie ból stał się
nie do wytrzymania. Upadłem na kolana i zacząłem krzyczeć. Koszulka
zaczęła się robić caraz bardziej ciasna, aż wreszcie pękła i kawałki
tkaniny upadły tuż obok. Przyszywana matka wrzasneła z przerażenia.
Talerz z urodzinowym ciastem wypadł jej z ręki i rozbił się na podłodze.
Byłem skołowany, nie wiedziałem co się dzieje. Ból minął tak szybko jak
się pojawił, ale czułem się dziwnie... Zerwałem się na równe nogi i
popędziłem do łazienki. Było tam lustro w którym mogłem zobaczyć czego
przestraszyła się ''ciocia" jak ją nazywałem w żartach. Dotknąłem swoich
pleców spoglądając w nie. Nad moimi ramionami wystawały dwa...
Skrzydła. Były tego samego koloru co włosy. Wypuściłem drżący oddech
niedowierzania i spróbowałem je wyprostować. Posłuchały mnie bez
wahania. Poruszałem nimi jak każdą inną częścią ciała. Musnąłem gładkie
pióra opuszkami palców. Wyglądały na stworzone do szybkich lotów i
gwałtownych manewrów w powietrzu. Oddychałem ciężko trzymając się
umywalki. Po kilku minutach wyszedłem, skonfrontować się z Sami. Kobieta
siedziała na krześle w jedalni powtarzając sobie.
- Nie, nie, nie... Nie może być jak on.
Stanąłem w drzwiach. Nie spodziewałem się takiej reakcji. Myślałem, że
będzie wściekła, zszokowana, ale nie zrozpaczona. I jaki ON?
- Jak kto? - mój cichy głos był niepewny.
Drgnęła, ale nawet nie zaszczyciła mnie spojrzeniem. Opierała głowę na łokciu. Ruda kaskada włosów zakryła jej tważ.
- Nie może się dowiedzieć. Nie teraz. Tyle lat tajemnicy. Stracę go. - wyszeptała.
Zastanawiając się co powiedzieć, podszedłem i przykucnąłem przy niej.
Chciałem jej powiedzieć, zapewnić że wszystko będzie dobrze, ale to
mogło być tylko pięknym kłamstwem. Rzadko kiedy jest tak naprawdę
wszystko w porządku. Oboje o tym wiedzieliśmy. Zostało mi tylko jedno.
Wiedziałem, że nie zrobi tego z własnej woli.
- Odpowiedź mi. Proszę.
Przyznał szczerze, użyłem zaklęcia. W taki sposób, aby się nie domyśliła. W jej oczach lśniły łzy.
- Muszę. Wiedziałam, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Dlaczego, tak
szybko? OH, dlaczego...? - poruszyłem się niespokojnie - Masz racje.
Masz prawo wiedzieć i prawo do wyboru. Za dziesięć minut w salonie.
Wstała i opuściła pomieszczenie. Zrobiłem to samo, ale bez pośpiechu,
kierując się na podwórze. Rozłorzyłem skrzydła na pełną na pełną
długość. Po chwili zaczęły strzelać i kolejne pióra "wysunęły" się i
wydłużyły. Mogłyby mnie schować jak w smolistym kokonie. Machnąlem nimi
kilkakrotnie, co sprawiło, że unioslem się o kilka metrów. Mogłem sobie
na to pozwolić, bo do miasta było ze sześć kilometrów i nikt się tu nie
ktęcił, a chłopaki mieli być dopiero za trzy godziny. Opadłem niezdarnie
na ziemię, niemal się przywracając i uśmiechając do siebie. Chciałem je
wypróbować. Wzlecieć do góry, zobaczyć co potrafią. Poczuć się wolnym.
Pióra cofały się coraz bardziej, a po chwili skrzydła całkiem zniknęły.
Wróciłem do domu, kierując się do salonu. Moją uwagę przykuło średniej
wielkości pudło. Zawsze zabraniała go mi chociażby dotykać. Usiadłem na
kanapie i już miałem zajrzeć do środka gdy usłyszałem...
- Poczekaj. Sądzę, że to powinno należeć do ciebie. Należało na twoich rodziców.
Na rzemyku były zawieszone dwie zlote obrączki. Zaczepiłem je na swojej
szyi i zajrzałem do pudła. Były w nim zdjęcia, dokumenty, wycinki z
gazet, pamiętnik matki, drobne przedmioty. Tego typu rzeczy. Jeden z
artykułów był na najświeższy. Spojrzałem na datę. Rok temu. Zacząłem
czytać.
" 10 listopada o godzinie 14.30 odnaleziono ciało Paula R. Podobno
popełnił on samobójstwo z powodu zabójstwa żony Cassandry R. trzy dni
wcześniej w zaułku przez bandytów. Osierocił w ten sposób dwójkę swoich
dzieci. Podciął sobie żyły i podpalił mieszkanie, gdy dzieci były
jeszcze w szkole..."
Chwila... To nie zgadzało się z niczym co wiedziałem Utkwiłem złote spojrzenie w Sami. Stała przy oknie i wpatrywała się w dal.
- Wyjaśnij - mój głos był stanowczy.
Koniec cz. I
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz